W Hoi An swoje szwalnie mają najlepsze światowe domy mody. W co drugim sklepie są gotowi cię dokładnie pomierzyć i zasypać katalogami ubrań przeróżnych projektantów. Po trzech godzinach przychodzisz na pierwszą przymiarkę, a następnego dnia rankiem ubranie (garnitur, garsonka, koszula, spodnie, spódnice, cokolwiek) jest gotowe z metką do wyboru. Większość turystów opuszcza miasto z plecakami pełnymi ciuchów z metkami Armaniego, Prady, Dolce & Gabbana czy Guccci.
Ubrań nie kupujemy, ale w sklepach z tkaninami sprzedawcy nieustannie wyjmują zapalniczki, żeby dowieść, że jedwab jest autentyczny i wszystko jest super ręczną robota. Hand made ma uzasadniać wysoką jakość, ale nie cenę – w Azji nie ma niczego tańszego od pracy ludzi.
Hoi An to dawny portugalski port morski – miasteczko w całości wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W latach dziewięćdziesiątych władze Wietnamu zamierzały wyburzyć stare i zagrzybione budynki starówki i pobudować blokowiska. Protesty – którymi kierował Polak Kazimierz Kwiatkowski – poskutkowały. Centrum odrestaurowano i powstało jedno z najpiękniejszych i najczęściej odwiedzanych miejsc w Indochinach.
W mieście zwiedzać można muzea, domy, świątynie, miejsca spotkań. Każdego roku większość z nich jest zalewana i ślady poziomów wyższych sięgających często połowy piętra są widoczne.
Miasteczko żyje po zmroku, gdy budynki, mosty i drzewa oświetlają setki lampionów.
Bazar w Hoi An pozwala doskonalić przydatne w całym Wietnamie techniki negocjacyjne. Jeżeli na którymś ze stoisk czegoś dotkniesz, zwrócisz na coś uwagę, albo – to jest najgorsze – na moment skrzyżujesz wzrok ze spojrzeniem sprzedawcy, rozpoczynasz grę. Ty będziesz myślał, że zwycięstwem jest uwolnienie się od handlarza, a on będzie sądził, że chcesz ubić korzystny interes.
Sprzedawcy znają sporo angielskich słów, jak very cheap, very good price, happy hour, ale nie znają słowa no. Na pierwszą zaczepkę odpowiadasz coś w stylu – No, thanks – i oddalasz się od stoiska. Wietnamczyk idzie za tobą. Przy czym dystans między waszymi głowami wynosi jakieś 30-40 cm. Po paru metrach pokazuje ci kalkulatorek, na którym cyferki pokazują cenę niższą o jakieś 20%. Idziesz dalej. Cena spada ponownie. – No, thanks – idziesz dalej. Cena znowu spada. Sprzedawca idzie za tobą, nie uwolnisz się. W ogóle nie chciałeś tego pudełeczka za 160.000 dongów, ale gdy cena po jakichś stu metrach spada do 20.000 zaczynasz rozważać, czy równowartość dolara to dużo za możliwość odzyskania wolności.
Wynajmujemy samochód z kierowcą i rano czeka przed hotelem Phu w srebrnej Toyocie Vios. Jest bardzo miły: Holland beutiful country. Poprawiamy wymowę, a Phu na to: Poland beautiful country. Potem przyznaje, ze nic nie wie o żadnym z tych państw.
Na przedmieściach Da Nang zatrzymujemy się w Górach Marmurowych, gdzie w warsztacie kamieniarskich można kupić Buddę z kamienia w rożnych odmianach, onyksowe lwy, smoki, węże, … Trudno coś znaleźć w masie poniżej 2 ton. Mamy stąd widok na pagodę Tam Thai. Amerykanie nie omieszkali jej zrównać z ziemią w czasie wojny, ale dzielni Wietnamczycy ją odbudowali, a dzięki słonej wodzie wygląda naprawdę wiekowo.
Do Hue jedziemy serpentynami przez przełęcz Hai Van. Kilka razy zatrzymujemy się, żeby podziwiać widoki i umocnienia z czasów wojny.
W latach 1802-1945 Hue było stolicą Wietnamu, rządzonego przez dynastię Nguyen. W 1804 roku cesarz Gia Long wzniosł Cesarskie Miasto – Cytadelę z murami długimi na 2 km i wysokimi na 7 m. Wewnątrz znajduje się Zakazane Purpurowe Miasto, którego znaczna część spłonęła w 1947 roku, a tego co pozostało nie oszczędzały późniejsze wojny.
Jedziemy dalej z Phu w inną część miasta do pagody Thien Mu z 1601 roku, jednej z najstarszych budowli sakralnych w Wietnamie. W zabudowaniach klasztornych nadal mieszkają mnisi i młodzi adepci.
W okolicach Hue władcy z dynastii Nguyen budowali sobie za życia grobowce – rozległe kompleksy wielu budynków i pawilonów o tak wielu funkcjach, że część z nich służyła swoim docelowym lokatorom jeszcze za ich życia. Jedziemy do jednego z nich 10 km od miasta. Cesarz Khai Dinh panował w latach 1916-1925 i zasadniczo był uważany za francuską marionetkę, ale grobowiec, w którym ostatecznie spoczął budowano 11 lat.
Kilkadziesiąt kilometrów na północ stąd od 1954 do 1975 przebiegała strefa zdemilitaryzowana (DMZ) między Wietnamem Północnym i Południowym. W rzeczywistości był to jeden z najbardziej obsadzonych wojskiem obszarów na świecie, w którego pobliżu rozegrało się wiele bitem, między innymi znanych Hamburger Hill, The Rockpile, Lan Vay i wiele innych. Można się tam przeczołgać tunelami kopanymi w czasie wojny przez zwolenników Północy, postrzelać z kałacha czy rzucić granatem.
Z wycieczki militarnej jednak rezygnujemy i wracamy na południe tunelem pod przełęczą. Ponad 6 kilometrów pod ziemią pozwala nam zaoszczędzić górskich serpentyn i ponad godzinę drogi.
Wracamy szybko, choć nie bez stresu – raz Phu zostawia nas na środku ruchliwego skrzyżowania w aucie z zapalonym silnikiem. Bo musiał to the toilet.
W Da Nang turystów nie widać. Jest jeszcze grubo przed sezonem, a przyjezdni i tak wybierają zamknięte wielohektarowe kurorty, skąd nie muszą się ruszać. Lądujemy w knajpie, w której dogadać się nie da, ale można pokazać palcem, czego sobie klient życzy.
Po kilku przystawkach oddychające jeszcze przed chwilą kalmary i małże wjeżdżają do nas w postaci ugrillowanej.
Piękniejsza połowa nas po wieczornym masażu w hotelowym spa będzie dochodzić do siebie jeszcze przez kilka dni. W sumie nic dziwnego, skoro bieganie po plecach pacjentki to był dopiero początek.
Następnego dnia idziemy na plażę.
Podpułkownik Kilgore w Czasie apokalipsy (ten od I like the smell of napalm in the morning) nie wypowiadał się pochlebnie o wietnamskim wybrzeżu. Chyba nie miał racji, bo ciągnący się kilkadziesiąt kilometrów pas piachu należy ponoć do najpiękniejszych w Azji.
Siódma rano, a słońce niemal w zenicie. Pusto – raptem jeden Wietnamczyk odbywa poranną sesję tai-chi.
Z odległości wielu kilometrów widoczny jest ogromny posąg Buddy nad zatoką. Pozdrawiamy Świebodzin i uciekamy przed południem ze słońca czerwoni tak, że do komunistycznej partii Wietnamu przyjęliby nas bez podania.
Miasto nie jest szczególnie ciekawe. W czasie wojny wietnamskiej zrzucono więcej bomb niż podczas II wojny światowej. Znaczną ich część uniosły samoloty startujące z amerykańskich baz właśnie w Da Nang – ruiny jednej z nich widzimy za murem.
Turystów nie ma. Dla miejscowych jesteśmy nie mniejszą atrakcją niż oni dla nas.
Wieczorkiem wracamy z Vietnam Airlines do Hanoi.
W stolicy tym razem jesteśmy już cwańsi. Łapiemy transport do centrum za 2$ (za pierwszym razem przepłaciliśmy dość srogo). Po godzinie (jakieś 50 km) kierowca wysadza nas very near your hotel, czyli kompletnie nie wiemy gdzie. Trzeba wziąć kolejną taksówkę. Umawiamy się na kolejne 2$ za trasę pod drzwi. Dłużej wsiadamy niż jedziemy. Jakieś 150 metrów i jesteśmy na miejscu.
Trzeci hotel w Hanoi. Znowu jesteśmy wieczorem, ale cały jutrzejszy dzień zarezerwowaliśmy na stolicę.
Przeczytaj wszystkie części relacji z Wietnamu:
- Przez Hanoi do zatoki Ha Long
- Ho Chi Minh żaden Sajgon
- Środkowe wybrzeże Wietnamu
- Ostatni dzień w Hanoi