Dwa lata temu na pierwszą przebieżkę składała się seria kilkudziesięciometrowych odcinków truchtu, przerywanych próbami wyrzygania płuc, serca i okolicznych organów wewnętrznych. Za piątym razem udało się pobiec 30 minut bez postoju i przechodzenia do marszu.
Od 25 maja 2012 roku do momentu, gdy pociąg SKM mnie zawiózł na start Orlen Warsaw Marathon przebiegłem 1518 km. Ale prawdziwa droga do maratonu nie biegła po torach szybkiej kolejki i kosztowała sporo czasu (samego biegania to raptem 157 godzin, ale trzeba doliczyć ubraniowo-rozgrzewkowo-higieniczną otoczkę), pieniędzy (gadżety, gadżeciki) i masy (BMI w dół o 8.5).
Pierwszy raz w życiu, a zaraz potem drugi, trzeci i jeszcze kolejny, odwiedziłem ortopedę, a nawet i dwóch. Pierwszy – konował – z posturą Ryszarda Kalisza nie pomógł mi na ból stopy, bo twierdził, że „bieganie jest złe!”. Drugi – prawdziwy lekarz – wyprowadził mnie ze złamania zmęczeniowego kości strzałkowej i mówił, że „trzeba biegać, byle z głową”.
Udało się pobiec w kilku warszawskich imprezach. Gdy treningi zrobiły się dłuższe, zaliczyłem toruński Półmaraton Świętych Mikołajów (4 tysiące ludzi w czerwonych czapkach na mrozie), a dwa tygodnie temu treningowo PZU Półmaraton Warszawski.
13 kwietnia 2014. Startuje Orlen Warsaw Marathon. Ja niewyspany – jeszcze dwa dni temu byłem we Wiedniu, ale wieczorny lot powrotny zamienił się w nocny, bo w Air Berlin moja walizka uległa destrukcji. Niemcy zbili Rokitę, spili Protasiewicza, teraz chcą przejąć moje majty i brudne skarpety. Ale nic to – strzał startera i elita ruszyła. Będą na mecie zanim ja dotrę do połowy.
Ustawiam się z pacemakerami na 4 godziny 30 minut. Staram się nie rozpędzać, ale jednak baloniki na 4:15 biegną tempem dla mnie bardziej naturalnym. Aleje Jerozolimkie, Aleje Ujazdowskie, Mokotów. Na 8 km podbieg pod Idzikowskiego. Spoko, ale odklejają się plasterki na klacie (brzmi trochę niemęsko, ale biegający faceci często obcierają sobie sutki – boli jak cholera). Miały się nie odkleić, specjalnie przyciąłem niedźwiedzia, ale jednak ich już nie ma. Biegniemy dalej. Ursynów, Aleja KEN, Rosoła. Na 20 km ekipa Biegającego Misia ratuje kremem Nivea. Przyczółkowska, Wilanów. Na trzech bufetach z rzędu kubeczek izotonika w siebie i dwa kubeczki wody na siebie. Na Sobieskiego czeka rodzina z kremikiem i butelka wody na siebie.
Po 30 km u maratończyków najczęściej pojawia się ściana. Organizmowi kończy się paliwo i odmawia dalszego posłuszeństwa. Brak glikogenu, a tłuszczu organizm też nie może palić, gdy brak mu węglowodanów. Siada psychika, pojawia się uczucie bezsensu tego katowania się w krótkich spodenkach. Tyle teorii. Na Belwederskiej i Podchorążych robi się niefajnie. Przyjęta w biegu czekolada i banany coś tam niby mi dają, ale to nie jest równe tempo biegu. Baloniki na 4:15 się oddalają. Pulsometr zaczyna pokazywać dziwne wartości, więc pojawiają się odcinki marszu dla uspokojenia serducha. Myśliwiecka, Solec, Tamka i wreszcie Most Świętokrzyski ze znacznikiem 40 km. Pierwsza połowa mostu – pod górę – marszem. Tętno i tak wysokie. Drugą połowę biegniemy, bo Michał krzyczy z pobocza, że trzeba biec. Wybrzeże Szczecińskie pachnie metą. Jest dobrze. Dookoła Stadionu Narodowego i ostatnia, bardzo długa prosta. Meta. 42 kilometry 195 metrów. SMS od organizatora – czas netto: 04:27:41.
2 komentarze
Gratuluję sukcesu i czasu! Mój jedyny maraton nie wypadł tak wspaniale ( http://biz.blox.pl/2011/09/Moj-najlepszy-maraton.html ).
A poza tym… Tęsknię za Waldemarem! Był niezwykłym zjawiskiem w polskiej blogosferze. A może też został maratończykię?
A czy można poznać namiary na tego ortopedę-cudotwórcę?
Wielka sprawa. Gratulacje i powodzenia także w tym roku!