Longyearbyen to miejsce, w którym górnictwo widać na każdym kroku. Na Górnym Śląsku też są miejscówki, gdzie jest dość wydobywczo, ale to nie to samo.
Kopalnie tutaj budowano u góry, na zboczach, gdzie dobierano się do cienkich pokładów. Nie ma tu kopalnianych szybów, a obudowy wejść do chodników chcą się rozsypać, ale nie mogą, bo drewno w tym suchym klimacie starzeje się bardzo powoli. Cała okolica jest poharataną liniami wyciągów, którymi w wiszących wagonikach po sześćset kilo jechał węgiel do portu.
Za półtora roku zamkną ostatnią norweską kopalnię. Gruve nr 7 zatrudnia 50 osób. Część wydobycia spala się w elektrociepłowni Longyearbyen, reszta idzie do Niemiec. Ze starą infrastrukturą nic się nie robi. Mówią, że to Dziedzictwo. Można sobie wejść do kopalni.
Na Spitsbergenie pozostanie kopalnia rosyjska w Barentsburgu i pamiątka drugiej w opuszczonym mieście Pyramiden.
Główna część miejscowości jest strefą bezpieczną. Nie powinno być tutaj niedźwiedzi i w przeciwieństwie do reszty terytorium Svalbardu nie ma tu obowiązku noszenia broni. Z dwóch stron miejscowości stoją znaki informujące o zagrożeniu. Dalej już tylko pod bronią.
W Longyearbyen spaceruje wiele reniferów, które pozostawiają po sobie ślady. Nie jest trudno się na nie natknąć.
Na wzgórza okalających Longyearbyen zlokalizowane są centra antenowe NASA oraz ośrodek kontroli ruchu satelitarnego.
Ulice nie mają nazw, tylko numery, bo przyjęto kopalniany system, znany z adresowania chodników. Ze względu na wieczną zmarzlinę wszystkie instalacje prowadzone są na powierzchni – rury ciągną się tutaj wszędzie. Budynki stoją na palach. Latem z lodowców płyną potoki z wodą w kolorze grey w nieoczywistych miejscach. Krajobraz z czarnymi plamami rozsypanego węgla, kruszywa, czerwieni, bo w tych górach jest też sporo metalu.
W takiej osadzie bez przestrzennego ładu, ktoś rozsypał setki kolorowych skuterów śnieżnych. W lipcu stoją one wszystkie na paletach, żeby nie zabrała ich woda i czekają na biały kolor pod gąsienicami.
Podobnie jak psy, które przy swoich wysoko umieszczonych budach czekają na zimę lub ranią łapy o twarde podłoże od czasu do czasu.
Kościół w Longyearbyen ma służyć każdemu. Wyznanie nie ma większego znaczenia. Część modlitewna dość gładko przechodzi w część kawiarnianą. Choć nie ma tutaj nikogo, można się poczęstować herbatą lub kawą, usiąść, odpocząć, poczytać. Jak w każdym budynku na Svalbardzie zaraz po wejściu zdejmuje się buty.
W 2020 roku zlikwidowano najbardziej na północ wysuniętą siedzibę oddziału banku. Przyczyn było kilka, ale obecnie Svalbard jest terenem prawdziwie bezgotówkowym. Choć żyją tu przedstawiciela ponad czterdziestu narodów, operujących różnymi walutami, usługi finansowe są scyfryzowane w całości.
W ostatnim miesiącach funkcjonowania banku, ktoś urządził na niego napad. Jeden z tych najgłupszych, bo jak z tej wyspy gdzieś uciec?
Na koniec docieramy pod Globalny Bank Nasion. Na zewnątrz wygląda to skromnie. W części podziemnej zmarzliny jest miejsce na 4.5 miliona próbek nasion roślin użytkowych z całego świata. W razie W powinny pomóc odtworzyć uprawy.
Lotnisko na Svalbardzie
Port lotniczy Svalbard (LY/ENSB) znajduje się jakieś trzy kilometry od Longyearbyean, a w zasadzie od znaku informującego, że nie powinno się wychodzić dalej za miasto bez broni.
Lotnisko obsługuje cały archipelag – można się tutaj dostać drogą morską lub właśnie przez to lotnisko. To nie jest kontynentalna Norwegia, którą można objechać kamperem.